środa, 27 października 2010

O pierogach - z przydługawym nieco wstępem

A widzisz! Prażoki – może być. Sposób przygotowania – podobny. I pewnie równie dobre, jak „moje” prażuchy. Mi też się bardzo podobają te wszystkie regionalizmy, nie tylko w nazwie,  i wcale się nie dziwię takim Włochom, którzy mają swój sygnowany ślimaczkiem Arcigola SlowFood i chwalą się swoimi lokalnymi wędlinami, makaronami czy…  piernikami (Pan pepato – moja ulubiona nazwa) na prawo i lewo. Co region, to inne smaki. Ale my, Polacy, nie gęsi i też swoje potrawy i produkty regionalne mamy. I chyba zaczynamy to doceniać, biorąc pod uwagę organizowane co i rusz jarmarki takiej żywności, dni chleba, śliwki, oscypka i całej reszty albo – moje ostatnie odkrycie – warsztaty wypiekania tradycyjnego ciasta piernikowego (w ramach podtrzymywania tradycji ziemi jurajskiej). Ha! Wybrałabym się na takowe bardzo chętnie, gdyby były nieco bliżej albo chociaż – gdyby trwały nieco krócej. A tak – czasu brak. Wystarcza go co najwyżej na popełnienie całej masy pierogów, co tez wczoraj uczyniłam, zużywając cały kilogram mąki Lubella, która reklamuje się na opakowaniu, że jest najlepsza do pierogów. No dobra jest, nie powiem. Ciasto zazwyczaj robię tylko z mąki i wrzątku, ale tym razem zrobiłam mniej więcej wg przepisu Lubelli (nie, nie zapłacili mi za reklamę, hihihi): do kg mąki dodałam 1 jajko, 1 żółtko, oliwę (na oko) i 1,5 szklanki ciepłej wody. Wyszło bardzo fajne, elastyczne i co dla mnie ważne – dające się rozwałkować kilkoma machnięciami wałka. Farsze zrobiłam trzy:
1. pół na pół sera żółtego i kiełbasy śląskiej: pokroić na małą kosteczkę, dodać przecieru pomidorowego i sproszkowanej papryki
2. z soczewicy czerwonej i cebulki
3. tradycyjny ruski (nawiasem mówiąc czy wiesz dlaczego pierogi ruskie nazywają się ruskimi?), który czeka, aż dorobię ciasta, bo mi zabrakło.
Zanim zrobiłam foto, to zniknęły, a reszta się mrozi.
Twoja zaklejona
AL

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz